Ekwador - Chimborazo i Cotopaxi - styczeń 2001


 Spacer Aleją Wulkanów

 

Skoro tylko się przekonasz że zanosi się na daleką Wyprawę, zetrzyj resztkę miodu z nosa i otrzep się starannie, żeby wyglądać jak ktoś Przygotowany na Wszystko. - Kubuś Puchatek

Na szczycie Pasochoa (4200 meters, 13,800'), aklimatyzacja w grudniu 2007- wspin z CMC
Pomysł wyjazdu w góry Ekwadoru pojawił się nagle, gdzieś pod koniec września zeszłego roku. Zaganiany pomiędzy pracą, szkołą i domem decyduję się w końcu na chwilę odpoczynku. Marzę o górach odległych i nieznanych, górach w których jeszcze nie byłem. Wybór pada na Ekwador. Problem jest jednak dwojaki. Czasu nie mam za dużo, bo urlopy w Stanach są krótkie. Oprócz tego muszę jeszcze zmontować wyprawową ekipę. Na szczęście nie muszę się trudzić ze zbyt długim przekonywaniem potencjalnych uczestników, jakoś łatwo mi przychodzi przekonywanie ludzi do gór. W swoim czasie to zdołalem nawet przekonać teściową do wspinaczki na  ‘ wędce’. Teściowa przedarła się przez sporą sciankę i utknęła w okapach...
Z tamtego czasu została kupa śmiechu i seria zdjęć w rodzinnym albumie pod tytułem: ‘Teściowa w trudnościach’
Jestem pewnie jednym z nielicznych, a może nawet jedynym wspinaczem, który może powiedzieć : ‘Asekurowałem teściową...’
Po górach Kolorado od wielu lat wspinałem i włóczyłem się z Andrzejem i Włodkiem. Przetrwaliśmy w Górach Skalistych niejedno załamanie pogody, a teraz postanowiliśmy dla odmiany zobaczyć jak potrafi się zepsuć pogoda w Andach.
Mamy tylko 9 dni aby sprobować wejść na Chimborazo lub Cotopaxi, co w sumie oznacza że do Ekwadoru musimy przyjechać zaaklimatyzowani i uderzyć z marszu.

 Miś, który nie uprawia Ćwiczeń Gimnastycznych na Schudnięcie, nie schudnie. Miś, który je uprawia, też nie schudnie. - Kubuś Puchatek
Dalek, mglisty widok na Cotopaxi z okolic Quito - grudzień 2007 (CMC)
Trzy miesiące do wyjazdu: październik, listopad i grudzień. Naszym celem treningowym jest aby raz w tygodniu wejść na szczyt powyżej 4000 metrów i zaliczyć przynajmniej 1500 metrów podejścia. Zarówno Chimborazo jak i Cotopaxi to góry bez większych trudności technicznych, niemniej jednak są to góry o charakterze lodowcowym na których warunki potrafią się zmienić od doskonałych po katastrofalne w ciągu kilkunastu minut. Dodatkową atrakcje stanowi fakt, że obie góry są położone praktycznie na równiku, co oznacza że słońce na tych szerokościach geograficznych operuje bez litości i że w pogodny dzień na lodowcu jest tak gorąco, że zwariować można. Skazuje nas to na wspinaczkę w nocy, dla ułatwienia jednak ustalamy nasz wyjazd na pierwszą połowę stycznia, kiedy przypada pełnia księzyca. Pozostaję jednak przy nadzieji, że wspinaczkowi ortodoksi, tudzież inni zwolennicy alpinizmu totalnego wybaczą nam naszą niechęć do wspinaczki w całkowitych ciemnościach nocy równikowej. Pakujemy masywnie, góry Kolorado pustoszeją jesienią, rozpoczyna się sezon futbolu amerykańskiego, robi się zimno i przybywa śniegu. W górach zostajemy tylko my i podobni nam Nawiedzeni, naszą dewizą jest parafraza powiedzenia z powieści Franka Herberta ‘Diuna’ : ‘Bóg stworzył Góry, aby ćwiczyć Wiernych’.
Listopad roku 2000 przynosi dwie niespodzianki, po pierwsze, wbrew zwolennikom teorii globalnego ocieplenia miesiąc ten jest najzimniejszy w Kolorado od 120 lat, temperatury w nocy regularnie spadają poniżej 30 stopni   Celcjusza, a po drugie amerykańskie wybory prezydenckie w listopadzie pozostają nieroztrzygnięte wywołując zamieszanie na niespotykaną skalę. My, niezrażeni mrozami, pakujemy bez zmian, bawiąc się przy tym wybornie serią kawałów o głupocie mieszkańców Florydy, którzy nie potrafią zrobić dziury w kawałku papieru. Bardziej radykalni autorzy dowcipów po przyjrzeniu się mapie Stanów, proponują aby całą Florydę po prostu odpiłować i niech się utopi w Atlantyku...

 Wciąż pada śnieg. I mróz bierze. Jednakże nie mieliśmy ostatnio trzęsienia ziemi.  - Kłapouchy
Jeszcze inne spojrzenie na Cotopaxi (5897 meters, 19347')

Ekwador, kraj niewiele mniejszy od Polski, położony w północno-zachodniej części Ameryki Płd. i pomimo, że ma tylko trochę ponad 12 milionów mieszkańców, jest najgęściej zaludnionym krajem kontynentu. Nas interesuje najbardziej środkowa, andyjska część kraju. Na przestrzeni tylko 200 km, od wybrzeża Pacyfiku, teren podnosi się z lasów mangrowych na poziomie morza do pokrytym lodowcami Chimborazo (6310 m.)
Niemiecki podróżnik Alexander von Humboldt, który w 1802 roku podróżował po Ekwadorze, nazwał środkową część kraju: ‘Aleją Wulkanów’. Nazwa ta utrzymała się do dziś, bo też trudno o bardziej trafne określenie tego pięknego zakątka Andów. Przez środkową część Ekwadoru, z północy na południe, od Kolumbii do Peru przebiega słynna Panamericana – droga, która z niewielką przerwą (znaną jako Darrien Gap) łączy obie Ameryki. Podróżując Panamericaną ma się okazję ujrzeć niekończącą się defiladę wulkanów. Dziesięć z nich sięga powyżej 5000 metrów, pokryte odwiecznymi lodowcami wyglądają niecodziennie na tle tropikalnej roślinności porastającej doliny. Wulkany nie łączy żaden łańcuch górski, wyrastają samotnie z płaskowyżu, każdy ma swoją lokalną pogodę i warunki. Niemal każdy z wulkanów Ekwadoru jest wyjątkowy na swój sposób, Cotopaxi (5897 m) jest najwyższym czynnym wulkanem na świecie,
Chimborazo (6310 m) był uważany do 1820 roku za najwyższą górę świata, niby nic zaskakującego biorąc pod uwagę ówczesny stan wiedzy geograficznej, gdyby nie prosty fakt, że Chimbo jest najwyższym szczytem, jeżeli bedziemy liczyć nie od poziomu morza, lecz od środka Ziemi...
Cayambe (5789 m) jest najwyższym i najzimniejszym punktem na równiku.
Sangay (5230 m)  jest aktywny od niepamietnych czasów. Wulkan jest trudno dostępny, na podejściu czeka gęsty i wilgotny las, pełen moczarów i rzek przez które trzeba się przeprawiać, na samej górze czeka dym, ogień, siarka i kamienie wyrzucane z krateru podczas częstych erupcji. Autor przewodnika wspinaczkowego po Ekwadorze Yossi Brain, nie poleca się używania liny na tej górze. Wyjaśnia, że łatwiej się ucieka gdy się nie jest związany. Według Yossi Sangay znaczy po prostu: ‘Piekło’.
Interesujący jest masyw El Altar (5319 m), na który składa się 9 szczytów. Jest to stary rozwalony wulkan, który według indiańskich legend wybuchł około roku 1460. Geolodzy twierdzą, że wybuch nastąpił dużo wcześniej. Badania wskazują również, że El Altar był wtedy około 1000 metrów wyższy niż obecnie. Indiańska legenda mówi, że El Altar, w języku kiczua znany jako  Capac Urcu próbował uwieść Tungurahua (5016 m), która była żoną Chimborazo. Zazdrosny Chimbo zemścił się i rozstrzaskał amanta.

 To że dziś jest ładnie, jeszcze nic nie znaczy. Jutro może spaść porządny grad, rozszaleć się zamieć albo licho wie co. - Kubuś Puchatek

Na wierzchołku Cotopaxi w grudniu 2007, spojrzenie w czeluść krateru.
Cotopaxi, na szczycie. Poranek 14 stycznia 2001

W końcu przychodzi od dawna oczekiwany dzień wyjazdu - 10 styczeń.
W poprzedzający weekend biwakujemy w wygrzebanej jamie na James Peak (4052 m), aby ostatecznie się zaaklimatyzować i ogólnie zhardzieć.
Lot do Quito mija niepostrzeżenie, pogrążam się w lekturze przewodników po Ekwadorze. Wyposażyłem się w małą biblioteczkę na wypadek niepogody, cała saga o wiedźminie Geralcie, Fundacja Asimova, dzieło Marka Twight’a o tym jak się wspinać lekko, szybko i wysoko a także trzeci numer Trawersu. Jeszcze tylko ‘Gra w klasy’ i ‘Sto lat samotności’, aby lepiej wczuć się w atmosferę Ameryki Łacińskiej. Dawno temu, przyszło mi spędzić ponad tydzień na taborisku w Moku, przeczekując ulewy i czytając z nudów jedyną wtedy dostępną rzecz, ‘Skarb w Srebrnym Jeziorze’ w wydaniu makulaturowym. Pod koniec odbiło nam do tego stopnia, że gotowi byliśmy wspinać w pióropuszach, aby tylko przestało lać. Niestety, sklep zabawkowy w Zakopanem nie miał potrzebnych nam rekwizytów. A szkoda, zawsze można by było wpisać w książce wyjść – pierwsze przejście w pióropuszach...
W końcu lądujemy w Quito, jest późny wieczór i oczywiście leje. Czeka na nas Iniego, który zawozi nas do hotelu ‘La Cartuja’. Hotel mieści się w budynku w którym kiedyś była brytyjska ambasada, jest bardzo przytulny i ciągle ma ten dyskretny urok imperium brytyjskiego. Od razu robimy w pokoju niesamowity bałagan, żeby nie powiedzieć – chlew. Pakujemy się, jutro z samego rana wyruszamy pod Chimbo, część bagażu przechowamy w hotelu. Ranek przynosi ładną pogodę, jest wilgotno i ciepło. Quito leży 22 kilometry na południe od równika, na wysokości 2850 m. Klimat tu panujący jest często opisywany jako niekończąca się wiosna. Miasto leży w dolinie, otoczonej zielonymi górami, powinniśmy również widzieć Cotopaxi i Cayambe. Oczywiście, nad górami rozkraczyły się mgły, niewiele widzimy. Jeszcze tylko szybkie zakupy ładunków butanu do maszynek, krótka wizyta w South American Explorer Club, aby się dowiedzieć o warunkach panujących na Chimbo.
Podróżuje się po Ekwadorze bardzo łatwo i tanio przy pomocy autobusów, choć nie bez horrorów. Kierowcy nie przejmują się zbytnio przepisami drogowymi. Znaczenie znaku ‘STOP’ zależy od interpretacji kierowcy i zauważyliśmy, że czasami autobus zatrzymywał się, ale głównie to przyspieszał głośno przy tym trąbiąc. W tej sytuacji klakson urastał do najważniejszego wyposażenia każdego pojazdu i niewykluczone, że znaleźli się w Ekwadorze entuzjaści, którzy wymontowali sobie hamulce, tylko po to aby sobie zainstalować dodatkowe trąbki.
Wraki pojazdów, których kierowcy nie umieli dostatecznie głośno trąbić zalegają pobocza.
Jedziemy z Quito na południe do Riobamba,  wzdłuż Aleji Wulkanów. W końcu przyzwyczajamy się do wyczynów kierowcy, zwłaszcza że co chwila rozśmiesza nas znak drogowy z napisem ‘Curva Peligrossa’, czyli niebezpieczny zakręt. Autobus zatrzymuję się często, wsiadają i wysiadają ludzie, lokalni handlarze, którzy usiłują sprzedawać jedzenie lub pamiątki, ‘mariaci’ czyli muzykanci, którzy grają  fantastyczną muzykę, przy której zapomina się że właśnie kierowca znowu wyprzedza na zakrecię pod górę...
Siedzę koło Andrzeja i usiłuje wypisywać widokówki, Włodek siedzi sam, ale co jakiś czas, na kolejnych przystankach, siadają koło niego takie latynoskie piękności, że Włodek siłą rzeczy zaczyna mówić po hiszpańsku, a nawet kilku słów w języku kiczua się nauczył...
Po niecałych trzech godzinach docieramy do Riobamba, po drodze mignął nam Chimbo, przykryty chmurami. Ogromny, wyrasta nagle, bez żadnego ostrzeżenia z zielonych pól. Wynajmujemy rozklekotaną półcieżarówkę, Andrzej wskakuje na pakę, Włodek i ja gnieździmy się w kabinie z kierowcą i jego ogromnym psem, rasy bliżej nieokreślonej. Najwiecej miejsca zajmuje pies, który na powitanie zżera mi  kanapkę. Niech mu będzie, nie będę się przecież bił z bydlakiem. Z Riobamba powinniśmy w ciągu dwóch godzin dojechać do dolnego schroniska Carrel’a na wysokości 4800 metrów. Staje się jednak inaczej. Po świeżym opadzie śniegu, droga jest śliska i kierowca porzuca nas na pastwę losu jakieś dwa kilometry przed schroniskiem. Czeka nas spore podejście, zwłaszcza, że chcemy przed zmrokiem dotrzeć do górnego schronu Whymper’a na wysokości 5000 metrów.  W dolnym schronie oprócz hatara nie ma nikogo. Z dołu nadciągają mgły, robi się chłodno i mroczno, kiedy rozpoczynamy nasz ostatni odcinek podejścia do górnego schroniska. Jest już zupełnie ciemno, kiedy to klucząc po rumoszu skalnym, znajdując i gubiąc ścieżkę, docieramy do schronu. W kominku dopala się ogień, w jadalni stoją dwa plecaki, wala się szpej i jedzenie. Ze sprzętu wnioskuję, że mogą to być Angole, co się zresztą potwierdza nazajutrz.
Jesteśmy na 5-ciu tysiącach, w niecałe 24 godziny po przyjeździe do Ekwadoru,  podeszliśmy z worami bez problemów i księżyc właśnie wyjrzał zza grani Chimbo.
Po za tym, że łby nas trochę rypią, czujemy się świetnie. Sprawdził się patent, aby maksymalnie zaaklimatyzować się w Kolorado. Plan mamy taki, aby dziś spokojnie odpocząć, jutro rano wyczaić wejście w drogę i zaaklimatyzować się dodatkową. Uderzymy nastepnej nocy.    Po kolacji wychodzę przed schron, odeszły mgły i ‘Łysy świeci jak idiota’, że użyje ulubionego określenia nieodżałowanego Wojtka Pułaskiego.
Jest 11 stycznia i właśnie dziś przypadają moje 40-ste urodziny, mgły wprawdzie odeszły w doliny, ale przychodzą wspomnienia. W taką samą styczniową noc ponad 20 lat temu, odchodziłem z Wojskowej Akademii Technicznej, gdzie studiowałem fizykę techniczą. Następne 18 miesięcy spędziłem w kompanii wartowniczej. Z dzisiejszej perspektywy, wydaje się że to wszystko wydarzyło się bardzo dawno temu w jakiejś odległej galaktyce. Świat bardzo się zmienił od tamtego czasu, opustoszały cokoły pomników i upadło Imperium Zła...
Moi koledzy ze studiów w WAT dosłużyli się stopni majorów Wojska Polskiego, ja, ciągle ten sam ‘straszny’ szeregowy rezerwy, dwadzieścia lat później, na końcu świata, stoję pod ogromną górą i przy świetle księżyca, słucham jak trzaskają lodowce. Cóż, każdemu według marzeń, jak pisał w jednej ze swoich książek Andrzej Wilczkowski.
Ranek przynosi niesamowitą lampę. Szybkie śniadanie i na lekko wychodzimy aby bliżej zapoznać się z Chimbo, chcemy obejrzeć jak wygląda El Corridor i El Castillo. Właśnie tędy pójdziemy w nocy, później tylko lodowa rampa, niższy wierzchołek Veintemilla (6267 m), szczytowe plato i jesteśmy w domu. Jednym słowem - pikuś. Gdy tak przepatrujemy drogę i pałętamy się koło El Castillo, nagle pojawiają się nasi nocni sąsiedzi – para Anglików. Facet jest totalnie skonany. Panienka - niczego sobie.
Oboje wyglądają ekstremalnie, ale na szczyt nie weszli. Okazuje się, że na wysokości około 5900 zalega ponad metrowa warstwa świeżego śniegu, który jest zupełnie niezwiązany z twardym lodem. Anglicy próbowali jakoś się przekopać, ale tylko się strachu najedli, kiedy to całe zbocze o nachyleniu 40 stopni zaczęło dziwnie stękać. Patrzymy na Górę, patrzymy na Anglików i dość szybko postanawiamy, że raczej poszukamy innego miejsca na grób...

Nie można tkwić uparcie w swoim kącie Lasu, czekając aż inni do nas przyjdą. Czasami trzeba pójść do nich. - Kubuś Puchatek
Mroźny poranek pod szczytem Chimborazo (6310 meters, 20,700')w grudniu 2007

Nasza decyzja o przerzuceniu się pod Cotopaxi i opuszczeniu Chimbo, znajduje potwierdzenie w południe, kiedy znowu zaczyna sypać śnieg. Okazuje się, że taka pogoda panuje tu od około dwóch tygodni, co wyjaśnia duże ilości świeżego śniegu.
Pakujemy wory, łapiemy kolejną ciężarówkę, tym razem bez psa kanapko-żercy. W półtorej godziny później jesteśmy z powrotem w Riobamba. Postanawiamy spędzić tu noc, Riobamba (ok. 100 tys. mieszkańców) zaskakuje nas ruchliwymi ulicami w stylu kolonialnym, to właśnie tu w 1830 roku została uchwalona pierwsza konstytucja Ekwadoru. Już w 15-tym wieku ta część Ekwadoru należała do imperium Inków, samo miasto zostało poważnie zniszczone przez trzęsienie ziemi w 1797 roku. Ruch na ulicah Riobamby wyjaśnia się szybko, okazuje się że następnego dnia w mieście ma się odbyć mecz piłki nożnej pomiedzy drużynami Ekwadoru i Wenezueli. Na domiar złego, nieświadomi, zatrzymujemy się w hotelu, gdzie przybywa właśnie wraża reprezentacja Wenezueli.  Zaczynamy się obawiać, czy w razie porażki, kibice Ekwadoru nie spalą hotelu. Andrzej -pesymista, twierdzi, że hotel może zostać spalony, bez względu na to kto wygra jutrzejszy mecz. Do meczu jest jeszcze około 24 godzin, ale kibice już teraz gromadzą się na stadionie. Hotel  jest blisko stadionu, słychać wrzawę i granie na bębnach, bębny pójdą spać gdzieś około 2 nad ranem. Niewyspani, rano szybko żegnamy się z Riobamba i jedziemy autobusem z powrotem w stronę Quito. Wysiadamy w Lasso, skąd chcemy udać się pod Cotopaxi.
Lasso jest to co prawda wioską składająca się tylko z kilku domów, ale ledwo wysiądziemy z autobusu, jak z pod ziemi wyrasta miejscowy ‘Bolek’, który ofiaruje się, że może nas zawieść pod Cotopaxi.
Jedziemy, ‘Bolkowi’ paszcza się nie zamyka, choć nasza znajomość pięknego języka Cervantesa jest bardziej niż uboga. Wjeżdżamy do Parku Narodowego Cotopaxi, parking i tylko dwieście metrów podejścia do schroniska Jose Ribas na wysokości ok. 4800 metrów. Schron, jakże inny niż ten pod Chimbo, tam cisza, tutaj wielojęzyczna wrzawa, Niemcy, Francuzi, Włosi, Amerykanie, są też wspinacze z południowej strony Tatr i rozmawiają o ‘bramborovyh’ plackach. Jednym słowem – sami swoi. Zbiorowa sala na piętrze. Wszyscy milkną gdzieś około godziny ósmej wieczorem, tutaj wychodzi się na wspinaczkę o północy. Sen jest krótki, ale intensywny. Picie w termos, szturm-żarcie w kieszeń i komu w drogę, temu plecak. Raki, czekan, uprzęże i liny, rekwizyty znane od lat.  Cotopaxi, w języku kiczua, znaczy ‘Góra Księżycowej Poświaty’. Gdy wchodzimy w lodowiec, wschodzi księżyc i niepotrzebne są czołówki. Odbijamy od tłumów walących normalną drogą i podążamy za czwórką Ekwadorczyków, jest trochę stromiej, ale mniej szczelin niż na normalnej drodze, nie musimy się też martwić, że ktoś na nas coś zrzuci.
Pogoda jest idealna,  w dolinie widać światła Quito, stolica jest położona tylko 50 km na północ od wulkanu.  Twardy śnieg sprawia, że szybko nabieramy wysokości. Tylko raz przystajemy na dłuższy odpoczynek,  pod ogromną skała zwaną Yanasacha. Jesteśmy znowu na normalnej drodze i zostajemy nam tylko trawers od Yanasacha i stroma ścianka szczytowa. Altimetr pokazuje wysokość 5750 metrów. Do szczytu jest już blisko.
Gdy zaczynamy rzeźbić ścianą szczytową, nastromioną do 50 stopni, wschodzi słońce. Rozglądam się i zauważam, że Cotopaxi rzuca ogromny cień na otaczające ją doliny.  Widać doskonały piramidalny kształt góry.   
Na szczyt wchodzimy, nagle bez żadnego ostrzeżenia, tak jak jeszcze przed chwilą było stromo, tak teraz robi się płasko. Stoimy na obrzeżu krateru, z którego powoli unoszą się opary. Widać niemal wszystkie słynne wulkany Ekwadoru, od Cayambe i Antisany na północy, po Chimbo i dymiący Tungurahua na południu. Wschodnią część świata pokrywają chmury, gdzieś pod nimi zaczynają się tajemnicza dżungle Amazonii. Wejście zajęło nam niewiele ponad 6 godzin, na szczycie jesteśmy krótko, chcemy zejść zanim bezlistosne słońce osłabi mosty śnieżne przez które bezpiecznie przekradliśmy się nocą.
Zmykamy w dół, jeszcze tego samego dnia wieczorem jesteśmy z powrotem w Quito. Niepostrzeżenie minął jeden z tych doskonałych górskich dni o którym będzie się długo pamiętać w dolinach. Rozpoczynamy turystyczną część pobytu w Ekwadorze. Jedziemy na północ do małych miasteczek Ibarra i Otovalo, przekraczamy równik.  Otovalo to miejsce słynnego indiańskiego targu, którego tradycje sięga jeszcze czasów przed Inkami. Lud zamieszkujący te okolice – Otovaleno – szczyci się swoimi wyrobami tkackimi. Wyrabiają koce, narzuty i poncho od prawie czterech tysięcy lat.
Charatkerystyczny jest ich ubiór, który odróżnia ich od innych plemion zamieszkujący wyżyny Ekwadoru.  Kobiety naszą na głowach coś w rodzaju fantazyjnie złożonego koca, sposób w jaki ten koc jest zwinięty ma swoje ukryte znaczenie. Niestety, przewodniki które ze sobą przywieźliśmy nie informują o niuansach w nakryciu głowy używanego przez plemię Otovaleno, odsyłają nas do jakiegoś opasłego tomiszcza etnograficznego. 
Jedziemy też na wybrzeże Pacyfiku, znikają gdzieś wulkany i rozpoczyna się stromy zjazd w porośnietych dżunglą górach, jeszcze więcej zakrętów ze śmiesznymi napisami i jeszcze bardziej szaleni kierowcy. Nie ma poboczy tak jak na Panamericanie, są tylko kilkusetmetrowe przepaście, ich dno na ogół jest niewidoczne, zasnute mgłami. Spędzamy kilka deszczowych dni w Atacames, morskim kurorcie na południe od Esmeraldas.  Czas stracony, jak podsumujemy to później, lepiej byłoby przymierzyć się do Cayambe lub jeszcze raz spróbować szczęścia na Chimbo.

  Bo kogo nie ucieszyłby balonik?
      (Kubuś Puchatek)
Podczas zejścia z Chimbo w 2007 roku.

Skończył się nasz pobyt w Ekwadorze, zostały wspomnienia, które wpisałem pomiędzy coś co można zatyłować : Wspinaczkowe Rady Kubusia Puchatka.
Ktoś kiedyś powiedział, że cała filozofia starożytnej Grecjii i nowoczesnej Europy to zaledwie wstęp do Kubusia Puchatka. Wybrałem z Kubusia Puchatka to co ma zastosowanie w naszym wspinaczkowym świecie. 
Na naszą górę w Conifer przyszła wiosna, przyleciały kolibry, jelenie obgryzają korę z drzew, czochrają się zaspane misie, być że jeden z nich to właśnie Kubuś Puchatek.
Tylko, który ? 


Andrzej Jakubowski
Conifer, Colorado

View Larger Map

wg oryginału opublikowanego w Trawers # 5
Spacer Aleją Wulkanów  

(!!!) póki co zdjęcia są z wyprawy do Ekwadoru w 2007, jak odkopię starsze zdjęcia z 2001 to oczywiście dołącze. Opis wyprawy do Ekwadoru w grudniu 2007 z Colorado Mountain Club w języku angielskim  jest tutaj: Ecuador 2007

Brak komentarzy: