Na krańcu świata czyli Patagonia - Styczeń 2002



Patagonia

 


Nie zdechniemy tak szybko,
Jak sobie roi śmierć!
Ziemia dla nas za płytka,
Fruniemy w góry gdzieś!
(Ed Stachura – Nie rozdziobią nas kruki)

Chyba żaden zakątek Ziemi nie pobudzał wyobraźni podróżników w takim stopniu jak południowy kraniec Nowego Świata.
Patagonia – ogromny obszar należący do Argentyny i Chile zaczyna się na rzece Rio Colorado i ciągnie się przez ponad dwa tysiące kilometrów aż do Cieśniny Magellana, za którą leży tajemnicza Tierra del Fuego – Ziemia Ognista.
Patagonia zafascynowała nawet Karola Darwina, który w czasie swojej pięcioletniej podróży na statku Beagle odwiedził  wiele interesujących krain.
Pisał on o Patagonii:
‘... Kiedy przywołuje obrazy z przeszłości, często, coraz częściej, widzę równiny Patagonii. Wielu uznaje je za wynędzniałe i bezużyteczne. Opisują  je tylko w sposób negatywny: niezamieszkałe, bezwodne, bezdrzewne...[]
Dlaczegóz, więc ta patagońska pustać na trwałe zamieszkała w mojej pamięci?
Torres del Paine
Z trudnością przychodzi mi zrozumienie moich własnych uczuć, ale myślę że są one spowodowane że właśnie tam, w Patagonii wyobraźnia może być w końcu niczym nieskrępowana. Patagonia jest bez granic, trudna do przebycia, nieznana. Patagonia ma w sobie te nieuchwytne znamię Czasu, trwała w niezmienionej postaci przez tysiąclecia i trwać będzie...’
Właśnie, Patagonia tak jak w czasach Darwina tak i dziś, ma w sobie ten niepowtarzalny urok Pogranicza. Amerykanie używają terminu Frontier, co oznacza obszar pomiedzy tym co zbadane, a tym co nieznane i dzikie. Pogranicze zawsze ściągało poszukiwaczy przygód, odkrywców, uchodźców poszukujących lepszego życia a także zwykłych awanturników. Pogranicze rózniło się tym właśnie od zwykłego – nie bójmy się tego słowa - Zadupia, że z Zadupia ludzie wyjeżdzają aby szukać szczęścia w Metropolii lub na Pograniczu.
W dzisiejszym kurczącym się świecie, znikają się otwarte i dzikie przestrzenie. Patagonia to jedno z ostatnich takich miejsc. Jeszcze w latach dwudziestych zeszłego wieku organizowano tutaj całkiem poważne wyprawy mające na celu schwytanie żywych dinozaurów, które miały tu ciągle żyć. Przynajmniej tak twierdzili niektórzy tutejsi osadnicy.
W Patagonii ukrywali się również legendarni Butch Cassidy i Sundance Kid, rabusie banków z czasów Dzikiego Zachodu. Mieli później zginąć w strzelaninie z armią boliwijską w San Vincente, choć dziś uważa się że amerykańscy desperados zaplanowali swoją ‘śmierć’ po to aby móc bezpiecznie powrócić do Stanów pod innym nazwiskiem.
Patagoński Fitz Roy, skalne wieże Torres, lodowce, wiatry, pingwiny i guanacos przyciągały nas swoją odmiennościa.
Tak jawiła się nam Patagonia, kiedy zdecydowaliśmy się na wyjazd, próbując otrząsnąć się z ponurej wizji świata jaki wyłonił się po tragicznych wydarzeniach września.
Lago Dickson i Refugio czyli schron
911. Jedenasty września. Wtorek. Jadę rano do pracy stromymi zakrętami w Turkey Creek Canyon, skały i widok na Denver w porannej mgle, wysoko na zboczu stara rozpadająca się już dzisiaj droga. Właśnie tędy ponad sto lat temu jeździły do Conifer diliżansy. Myślami jednak wciąż jestem w Boliwii, wróciłem przecież niedawno. W końcu zjeżdzam do miasta i wtedy w radio słyszę wiadomości o tym jak jakiś samolot zderzył się z jednym z wieżowców World Trade Center w Nowym Jorku. Wiadomość ta podana jest pomiedzy kolejną porcją reklam, muzyką i dyskusją o tym, że budowa nowych domów na przedmieściach Denver zagraża pieskom preriowym. Wygląda nawet w pierwszej chwili, że w wydarzeniu nie ma nic nadzwyczajnego. Tyle tu samolotów lata w powietrzu, że od czasu do czasu ktoś w coś walnie – tak właśnie pomyślałem. Dojeżdzam do firmy. Pracuję w National Digital TV Center i należę do tych nielicznych ludzi, którym płacą za oglądanie telewizji. Dziś jestem pierwszy w naszym laboratorium, robię sobie kawę, załączam swój pecet i emulator. Dawno temu, jeden z moich profesorów na Wydziale Elektrycznym PS pouczał, że ‘włączyć’ to może gospodyni domowa żelazko, natomiast inżynier elektryk zawsze ‘załącza na napięcie’...
W laboratorium jest kilkanaście telewizorów i na wszystkich ekranach jest to samo - płonąca wieża w środku Manhattanu. Wygląda to wszystko dużo poważniej niż wynikało z pierwszych doniesień radiowych. Piję kawę i próbuję się skupić. To co wydarza się w chwilę później, trąci skrajnym surrealizmem, pojawia się jeszcze jeden samolot, uderza w drugą wieżę i na wszystkich ekranach jednocześnie widzę ogromny wybuch. Kawa robi się nagle bardzo zimna i zaczynam pojmować czego jestem świadkiem. Zło wypełzo z swojej kryjówki i w czasie rzeczywistym widzę śmierć tysięcy niewinnych ludzi. Jeszcze raz grupa fanatyków próbuje zmienić świat w imię kolejnej obłąkanej idei.
Ktoś mógłby powiedzieć: ‘Facet, ja się chcę tylko wspinać, reszta nic mnie nie obchodzi!!!’
Można i tak, w końcu piszę felieton do kwartalnika wspinaczkowego a nie moralitet.
Mógłbym pisać o klamach, przewieszeniu, darciu na bułach i ponurym haczeniu, zimie w Moku i w Kolorado, zwłaszcza że za oknem jest poniżej dwudziestu stopni mrozu i lody aż się proszą żeby się w nie uderzyć.
Zejście z Paso John Garner - Lodowiec Ventisquero Grey
Tylko, jest taki drobny problem...
Jeszcze w latach 70-tych Klub, organizował  wyprawy do Afganistanu, później ‘ktoś’ próbował uszczęśliwić Afgańczyków i od tej pory w ogóle się tam nie da jeździć, ci sami magicy sprawili, że na początku lat 80-tych, trzeba było mieć błogosławieństwo od dzielnicowego, żeby pojechać w Tatry. Były czasy, że polskie taternictwo było ograniczone do dwóch dolin w Tatrach Wysokich a do Moka trzeba było mieć zezwolenie oraz jakieś szczytne hasła pod którymi należało się wspinać, tak jak Długosz i Pietch podczas zimowego przejścia filara Mięgusza.
Oczywiście, to wszystko było dawno a dzisiaj wielu ludzi woli patrzeć w przyszłość. W Polsce jest przysłowie, że historia lubi się powtarzać. Osobiście wolę amerykańską wersję tego przysłowia, która mówi że ci, którzy zapominają o przeszłości bedą zmuszeni ją powtórzyć i jeszcze to, że wolność nie jest dana raz na zawsze i że każdy pokolenie musi ją wywalczyć dla siebie i to, że wolność ma swoją cenę, na ogół – najwyższą. Dla mnie, wspinanie to najwspanialsze zajęcie ludzi wolnych. Dziś do Frankenjury ze Szczecina jest tylko sześć godzin jazdy po autostradzie. Któregoś dnia nagle, Frankenjura może się stać bardziej odległa niż Patagonia. Bardzo, bardzo, chciałbym się mylić.
W drodze do Refugio Gray gdzie zapoznaliśmy się z Gato Negro czyli Czarnym Kotem

Z słynnym patagońskim wiatrem zapoznaliśmy się już w trakcie podchodzenia do lądowania w Punta Arenas.  Samolotem rzucało na wszystkie możliwe sposoby. Punta Arenas jest największym miastem Patagonii. Przed zbudowaniem Kanału Panamskiego przez Cieśninę Magellana płynęły tysiace statków a miasto było oprócz tego ośrodkiem handlu wełną.
Dziś wygląda na senne miasto zagubione gdzieś na krańcach świata, choć w centrum widać jeszcze ślady dawnej świetności. Nie zatrzymujemy się tu jednak. Jedziemy do Puerto Natales, miasta położonego jakieś 250 km na połnoc od Punta Arenas, stąd już bliżej do parku narodowego Torres del Paine. Patagonię można zwiedzać na wiele sposobów, wzdłuż granicy chilijsko-argentyńskiej jest ponad dwadzieścia parków narodowych. Jest rzeczą oczywistą, że nie będziemy mieli czasu na wszystko. Parę lat temu grupa moich znajomych z Kolorado przejechała samochodem z Santiago aż do Punta Arenas, zwiedzali, zatrzymywali się i podróż zajeła im prawie dwa tygodnie.
Nasz plan jest taki aby od razu przylecieć do Punta Arenas i zrobić trek wokół Parque Nacional Torres del Paine. Przewodniki opisują trek na 7 dni i trochę ponad sto kilometrów marszu. W Puerto Natales kupujemy gaz do maszynek, zostawiamy zbędne rzeczy na przechowanie. Dwie godziny jazdy autobusem i znajdujemy sie w parku na obozowisku Las Torres. Pierwszy dzień jest łatwy, rozbijamy namiot, zostawiamy całe bambetle i na lekko pobiegniemy pod Torres del Paine. Słynne wieże są troche z boku i w zasadzie podejście to nie jest częścią treku. Na razie pogoda jest paskudna, góry są przykryte mgłami, wieje wiatr z jakimiś dzikimi porywami, pada raz śnieg, raz deszcz albo wszystko jednocześnie – typowa Patagonia. Idzie nam się dobrze, przyjechaliśmy w naszym ‘ekwadorskim’ składzie – Andrzej, Włodek i ja. Heniu wolał pojechać do Polski na święta i oczywiście nie miał urlopu aby się z nami wybrać, teraz siedzi na bagnach w Luizjanie i cienko piszczy. Oczywiście, wysłaliśmy mu kartkę ze ‘złośliwymi’ pozdrowieniami...
W miarę podchodzenia, mgły się rozwiewają i pojawiają się turnie, nadal wieje dziko i bez opamiętania, ale przynajmniej coś widać. Wysokości są mniej wiecej tatrzańskie, najwyższy za otaczających nas szczytów ma 2850 metrów (Torres de Agostini), choć same podejście jak i odległosci są wyjęte z Alp bardziej. Dochodzimy w końcu pod turnie, zdjęcia, jedzenie i picie i oczywiście wiatr.
Lago Grey
Schodzimy w dół, właściwy trek rozpocznie się jutro.
Następny dzień przynosi dużo lepszą pogodę, mgły gdzieś uciekły i widać góry.
Zwijamy obóz, pakujemy miechy, ciężkie są cholery. Chcemy dziś dotrzeć do dzikiego obozowiska Coirón. Na szlaku będziemy mieli dwa rodzaje ‘taborów’, jedne będą nieźle wyposażone i płatne, z prysznicami (zimnymi), ze sklepikiem i chatarem oraz te dzikie, bez żadnej obsługi, niemniej jednak oficjalnie wyznaczone. 
Mamy prawie 19 km do Coirón oraz podejść i zejść bez liku, co chwilę zyskujemy na wysokości aby ją za chwilę stracić. Idziemy, każdy własnym tempem, pogoda też się stabilizuje czyli zmienia się co chwilę,  raz jest zimno a za chwilę, bardzo gorąco kiedy to słońce wyjrzy za chmur. Idę w bularce tylko, temperaturę reguluję czapką i chustką na szyji. 
Lodowiec i jezioro i trochę Gato Negro
Późnym popołudniem docieramy do taboru, ognisko i cała chmara ludzi z całego świata. Odtąd będziemy spotykać tych samych ludzi na naszych kolejnych biwakach. Patagońskie lato ma tą zaletę, że naprawdę ciemno robi się dopiero około godziny jedenastej wieczorem, czołówek  używa się rzadko. Wszędzie jest pełno strumieni, więc nie musimy taszczyć ze sobą wody tak jak w Kolorado. Dokuczają natomiast muchy i jakieś dziwaczne komarzyska. Następnego dnia jesteśmy pełni zapału i zaczynamy kolejny niemal dwudziesto kilometrowy odcinek. Do wieczora chcemy dotrzeć do Campamento Los Perros (Psie Obozowisko), położonego pod lodowcem o tej samej nazwie. Pojawiają się kolejne jeziora, lodowce, strzeliste turnie i przychodzi nam się przedzierać przez jakiś dziwny niemal tropikalny las pełen zwalonych ogromnych drzew, które trzeba obchodzić albo przełazić. Wszystko to wybija z rytmu i staje się męczące. Kiedy dochodzę w końcu pod Psi Lodowiec, leje całkiem niezły deszcz. Jest bardzo zimno. Jeszcze tylko przejście przez byle jak sklecony wiszący mostek, które trzeszczy i w ogóle robi łaskę, że chce mu się jeszcze wisieć. Obozowisko znajduje się w małym lasku, osłonięte od wiatru moreną. Noc jest zimna i garujemy w namiocie.
Następnego dnia rano. Lampa. Zimno ale przynajmniej nie ma wiatru. Dziś musimy przejść przez przełęcz Paso John Garner (1180 metrów). Niewysoko wprawdzie, ale tutaj lodowce schodzą często do poziomu morza i na samej przełęczy może być zimno. Początek dnia nie jest zbyt przyjemny, musimy najpierw wyjść z lasu, poprzecinanego strumieniami, które utworzyły jedne wielkie błoto. Przez te błoto prowadzą dziesiątki ścieżek. Co chwila tonę w jakimś błocku, które na domiar złego chce zabrać moje buty. Już po chwili jestem całkowicie upaćkany, zresztą nie tylko ja. Kiedy po dwóch godzinach docieram do moreny nad strumieniem, gdzie kończy się bagno, zastaję tam całą chmarę trekkerów. Wszyscy się szorują, pucują i czyszczą.
Cuernos del Paine
Wtedy też pojawia się Czysty Włoch, facet wygląda jakby przefrunął przez bagno, bo nawet nie ma zabłoconych podeszw. Wszyscy przyglądają mu się z wyraźną niechęcią. Zastanawiam się nawet,  czy nie zmontować jakiejś miedzynarodowej ekipy brutali. Wrzuci się Wlocha do bagna i już nie będzie taki czysty i zadowolony. Na szczęście pojawiają się kumple Czystego Włocha, którzy są najbardziej umorusani ze wszystkich. W ten sposób ekipa włoska ma przyzwoitą średnią zabłocenia i nie trzeba nikogo wrzucać do bagna.
Skończyły się błota i jesteśmy w końcu powyżej granicy lasu. Do przełęczy już blisko, nie ma w ogóle wiatru ani chmur.
I widok z przełęczy jest jak na zamowienie. Lodowiec Ventisquero Gray to zaledwie początek słynnego Hielo Patagonico Sur, największego lodowca na świecie położonego poza kołem polarnym. Aż trudno uwierzyć, że lodowiec który widać z przełeczy rozciąga się ponad 300 kilometrów na północ. A przecież dalej na północ jest jeszcze następna czapa lodowa – Hielo Patagonico Norte, trochę mniejsza, tylko 100 km wzdłuż osi płn – płd.
Nic dziwnego, że tak ogromna masa lodu, kształtuje klimat Patagonii. Stając na przełeczy czuję zimny powiew od lodowca.
Włodek i Andy, w głębi Tony - Campamento Paso
Campamento Paso – obozowisko położone zaraz nad lodowcem na bardzo stromym zboczu. Małe półki biwakowe, namioty stoją tu bardzo ciasno co dodatnio wpływa na życie towarzyskie. Naszym ogniskiem dzielimy się z Belgiem i dwiema Afrykanerkami, snujemy opowieści o różnych częsciach świata, o tym co żeśmy widzieli i o tym co chcemy jeszcze zobaczyć. Afrykanerki przyjechały tu na krótkie wakacje tak jak my, Belg zamierza się włóczyć po Ameryce Południowej przez rok. Wyposażenie ma minimalne: namiocik, śpiwór, dobre chęci i uśmiech od ucha do ucha. Gdyby mieszkał w Polsce, został by na pewno Sępem w schronie w Piątce. Póki co, Tony, bo tak ma na imię, próbuje zostać Sępem w Patagonii.
Jeszcze trzy dni spędzimy w parku Torres del Paine. Będziemy maszerować wzdłuż lodowca, zobaczymy jak kończy się lodowiec i jak lód obrywa się do jeziora. Będziemy mieli patagońską zmienną pogode, deszcz, śnieg, wiatr, słońce i tęcze, dużo tęczy. Spotkamy ludzi z różnych stron świata, tych bliskich i tych dalekich, sąsiadów z Kolorado i byłych sąsiadów z Czech. Będziemy pili wodę ze strumieni i tanie chilijskie ‘kartonowe’ wino o wdzięcznej nazwie – El Gato Negro – Czarny Kot. Torres del Paine pożegna nas niezapomnianym widokiem na Cuernos del Paine, które nagle wyłonią się z chmur.
Lodowiec - ale teź trochę za dużo Gato...
Po tych dniach spędzonych w dziczy, wracamy do cywilizacji, ale nadal na szczęście jesteśmy w Patagonii. Pożyczamy samochód, przeprawiamy się przez Cieśninę Magellana i jedziemy w głąb Ziemi Ognistej. Ostatnia stacja benzynowa w osadzie nafciarzy Cerro Sombrerro i zaczynają się niesamowite pustki. Stare opuszczane estancias -  ogromne posiadłości, gdzie kiedyś hodowano owce. Dziś został tu tylko wiatr i guanacos, dzikie lamy, które z filozoficznym spokojem skubią trawę.
Jedziemy na południe, chcemy dotrzeć do Lago Blanco, tam kończą się drogi. Dalej już tylko trek w głąb Cordillera Darwin, gdzie szczyty do 2500 metrów wyrastają niemal z poziomu morza. Według informacji, które udało mi się do tej pory znaleść wiele szczytów nie ma w ogóle pierwszych wejść. Udaje się nam dostrzec góry Darwina dopiero pod wieczór, po całym dniu jazdy przez pustkowia. Jesteśmy jakieś 50 kilometrów od Lago Blanco, kiedy łapiemy gumę. Drogi są tutaj kamieniste, mosty są drewniane i czasem wystają z nich gwoździe. Możliwe też, że jechaliśmy trochę za szybko. Koło jest całkiem malowniczo wygięte, więc nie pozostaje nam nic innego jak wymiana na zapasowe.  Z ciężkim sercem postanawiamy, że zaczniemy od tego momentu spokojny odwrót, co oznacza że bedziemy jechać bardzo powoli. Gdybyśmy złapali jeszcze jedną gumę, nasz pobyt na Tierra del Fuego móglby się wydłużyć bardziej niż byśmy tego sobie życzyli.
Biwakujemy, jest cicho i bardzo ciemno.
Z ciekawością przyglądają nam się guanaki, które chyba nie widzą ludzi zbyt często w tych stronach.
Następnego dnia powoli dojeżdzamy do Provenir, największego miasteczka w chilijskiej części Ziemi Ognistej – ponoć 5 tysięcy mieszkańców, choć wygląda na to, że chyba mniej. Z trudem udaje się znaleść – gomeria, czyli zakład gumowy.
Isla Magdalena, Cieśnina Magellana - Penquineria czyli "Pingwinisko"
Dziadek staje jednak na wysokości zadania i naprawia nasze zmaltretowane koło za zawrotną kwotę tysiąca pesos chilijskich czyli raptem półtora dolara...

Tak kończy się nasza patagońska przygoda. Zobaczyłem tylko małą część tej pięknej krainy, zostały tylko zdjęcia i wspomnienia. Czy uda się kiedyś tu wrócić?

Andrzej Jakubowski
Conifer, Kolorado 

Styczeń 2002

Bibliografia:
C. Lindenmayer Trekking in the Patagonian Andes
B. Chatwin In Patagonia
W. Bernhardson Chile and Easter Island









View Larger Map

"Nie rozdziobią nas kruki, ni wrony ani nic..." Edward Stachura

Brak komentarzy: