Nepal 2003, Boliwia 2004, Peru 2005


Pogrążony w CHAOS-ie

Czyli Wyprawy – jak się o nich nie pisze. 

W drodze pod Everest z Namche Bazar, w tle Ama Dablam - 6812 m

 

Uważni czytelnicy ‘Trawersu’ zauważyli zapewne, że od jakiegoś czasu, nie popełniłem żadnego felietonu dla szacownego antyperiodyka SKW.  Braki te nie wynikają jednak z tego że nagle przestałem jeździć w góry, nie tłumaczy mnie nawet moje lenistwo. Bowiem łatwo mogłbym powiedzieć, że nie mam czasu, że praca, że wojna, recesja, łysina... ‘że koń, że Stasiek, że drzewa...’
Problem leży w tym, że od czasu wyprawy do Nepalu 2003, moje życie przekoziołkowało wzdłuż wszelkich możliwych osi, tak że na dobrą sprawę wciąż nie wiem gdzie jest góra, a gdzie jest dół. Felieton opisujący dramatyczną wyprawę z jesieni 2003 zacząłem zaraz po powrocie z Nepalu i nieudanej próbie wejscie na Longs Peak, gdzie próbowałem odreagować himalajskie jaja. Na Longs Peak (zobacz – Diament Gór Skalistych – Trawers #4) wejść się nie udało z powodu poważnej burzy snieżnej i jeszcze raz potwierdziły sie słowa Doug’a  Hastona: ‘Himalaje są świetnym miejscem aby trenować przed wejściem na Longs Peak’
Trenowałem widocznie za mało, więc nic dziwnego że nie przyżarlo na Longs. W zejściu spotkałem jednak dwie dziewczyny z Boulder, które weszły sie na Island Peak, jeden dzień pózniej po szczecińskiej wyprawie i którym wydawało się że Jurek, Edek i ciężko ranny Włodek to Rosjanie. Świat jest jest jednak dużo mniejszy niż nam się wydaje – globalny grajdoł, ciągle pełen jest durnych stereotypów i uprzedzeń.
Z felietonu o szczecińskiej wyprawie, jubileuszowej zresztą, wyszedł mi na razie tylko jeden wątek pełen złości i żalu. Zamieszczę tutaj tylko wprowadzające mantry aby choć troche oddać atmosferę wyprawy. Uczestnicy wyprawy wiedzą o co chodzi, reszta niech bedzie milczeniem.
Zasłyszane na Wyprawie:
  • Om mani padhme hum – mantra tybetańska.
  • Wszystkich nas sczyści – mantra kulinarna.
  • Jedyny łatwy dzień był wczoraj – motto US Navy SEALs - mantra podejściowa.
  • Dlaczego myślisz pesymistycznie? – cytat ze ‘Złota dla zuchwałych’ –  mantra ‘obrzydliwie normalnych optymistów’.
  • Pójdę już, nie będę przecież tu sam siedział! – cytat z ‘Psów’ - mantra osamotnionego wspinacza.
  • Dziś będzie kolejny etap prawdy i jutro też – mógłby to by komentarz do Tour de France ale to tylko mantra podejściowo-aklimatyzacyjna.
  • Najgorszy dzień w górach jest zawsze lepszy od najlepszego dnia w pracy – mantra nieprawdziwa, jak się później okaże.
  • Trzeba umieć się sprzedawać! – niektórzy sprzedawali się w samolocie z Los Angeles do Tokio w okolicach toalety – mantra  autoreklamy.
  • Zapalmy świeczkę! – mantra New Age – Czasami warto się zastanowić komu palimy tą świeczkę, bo być może to nie jest świeczka a tylko OGAREK.
  • Jeżeli tańcujesz z Szatanem, to nie Ty zmieniasz Jego, to Szatan zmienia Ciebie – mantra z innej beczki i bardziej po wyprawie.
Widok z klasztoru Tengboche (3867 m) w stronę Everestu

W 1912 roku Ferdynand Goetel napisal do Taternika (Rocznik VI 1912 nr 3) swój pamiętny artykuł pod tytułem ‘Wycieczka – jak się o niej nie pisze’.  Artykuł przedstawiał w krzywym zwierciadle środowisko ówczesnych taterników i publikacja jego wywołała głośne echa i reperkusje.  Zwroty typu : ‘czuliśmy w sobie potęgę zbliżającej się chwili’, ‘ruszyliśmy przez Krupówki z minami ludzi mających zabić Cezara’ , ‘ Szczyt! Widok – odczuwanie – Znałem taterników co zjadłszy nie odczuwali – ale nie znałem takich co by nie zjadłszy odczuwali’ burzyły wydumane młodopolskie spojrzenie na taterników i ‘ponurą melancholie gór nieustępliwą mgłą spowitych’.  Mój felieton jest nieśmiałą próbą pójścia śladami Mistrza poprzez opisanie wypraw, wyjazdów i włóczęg  które były rezultatem jubileuszowej wyprawy SKW w Himalaje.Przyznaję się też od razu, bez bicia, że nie prowadziłem skrzętnych notatek z każdej sekundy wyprawy, nie chowałem się w kiblu aby drobnym maczkiej zapisać kolejne dziesięć stron pamiętnika. Nie mam też zamiaru opisywać wszystkiego w trzeciej osobie, bo z tego robi się jajo w rodzaju komentarza do słynnego w swoim czasie serialu produkcji radzieckiej ‘Siedemnaście mgnień wiosny’ : ‘ Godzina 16.42 – Stirlitz myśli...’.  Nie będę też szczegółowo przedstawiał uczestników Wyprawy, kto, gdzie, kiedy i dlaczego, bo nie chcę się trzymać konwencji wspomnianego Stirlitza w stylu : ‘Grupenfurher Scheisskopf. Czysty aryjczyk. Bezlistosny dla wrogów Rzeszy...’  Tyle wstępu. Jeszcze nie za późno aby ocenzurować tą moją pisaninę. Ja mogę pisać, ale ostrzegam: ‘Będą jaja...’

Na wierzchołku Island Peak (Imja Tse), w tle Makalu
Pod wierzchołkiem Island Peak, na zdjęciu: Darek Szut, Kuba Michalak, ja, Jurek Kawiak, Edek Fudro i nasz sirdar, Nima Nuru.





View Larger Map

Wyprawa Pierwsza: 

Dalekie Szlaki II  (lipiec 2004)

‘Lato, jesień, zima, wiosna -  Do Boliwi droga prosta!’ 

Podejście w do bazy w Condoriri, w tle Cabeza de Condor - 5540 m.

Reperkusje wyprawy himalajaskiej były takie że następny rok 2004 przyniósl radykalne zmiany: rozstanie z Beatą, sprzedaż Strasznego Dworu i w rezultacie zakończenie Najdłuższej Wyprawy. Aby odreagować, zapomnieć i zacząć od nowa postanowiłem pojechać w miejsce które znałem i które dobrze mi się kojarzyło.
W lipcu 2004 pojechalem do Cordilliera Real, tym razem zapisałem się na komercyjną wyprawę z Colorado Mountain School. Jedenaście  dni, trzy góry: Piramide Blanca, Pequeno Alpamayo oraz Huana Potosi, góra na która nie wszedłem w 2001 roku. Totalnie nieznani mi ludzie, znane góry. Wyjeżdzając do Boliwi, opuszczałem sprzedany dom, pełen pudel, paczek i walizek, zamykałem pewien rozdział w życiu i tak na dobrą sprawę nie wiedziałem jaki jest sens tego wszystkiego. Sama wyprawa była bezstresowa, jedenascie dni, trzy góry, sami faceci, żadnych rozgrywek, bez doszukiwania się ukrytego sensu w spojrzeniach, gestach i słowach... Tylko wspin.
Aklimatyzacyjny wspin na Pyramida Blanca 5250 m.

Wróciłem zmęczony fizycznie, kontemplując sens tytułu zbioru opowiadań Sapkowskiego, który zabrałem z sobą: ‘Coś się kończy, coś się zaczyna’, w którym pierwsze opowiadanie ma  taternicko złowieszczy tytuł:  ‘Droga z której się nie wraca’... Wrócilem jednak, udało mi się wejść na wszystkie trzy góry, dopełniłem swojej obietnicy aby wrócic na Huayana Potosi, wspiąłem się na piękny Pequeno Alpamayo.  Zobaczyłem znów jezioro Titicaca, nie przyczepiły sie do mnie żadne duchy na cmentarzysku Aymarów na wyspie Kalahuta. Dostałem wprawdzie jakiejś krótkotrwałej – nie bójmy się tego słowa – SRACZKI. A może właśnie duchy wojowników Ayamarów dały mi znać abym tego całego cyrku zwanego ŻYCIEM nie traktował zbyt poważnie...

Pequeno Alpamayo 5370 m.
Wlazłem  w końcu na Huyana Potosi (6088 metrów czy jakoś tak), choć pobudka o 2 godzinie nad ranem i spojrzenie w idiotycznie kiczowate pełne gwiazd niebo przypomnialy mi słowa jakiejś ballady: ‘... i nie ma metafizyki w taką noc, jest tylko tępy ból istnienia...’
Chyba nigdzie, nie odczuwa się tego ‘tępego bólu istnienia’ tak dobitnie jak w środku nocy na jakimś ponurym lodowcu, gdzieś na końcu świata,  gdzie trzeba obudzić się w małym ciasnym namiocie, wywlec organizm ze spiwora, znaleść czołówkę, ubrać się, załączyć maszynke, uwarzyć jakąś obrzydliwą strawę i pochlonąć ją, gwałcąc swoje jestestwo, które chce tylko spać. Tutaj dobitnie odczuwa się różnicę pomiędzy tym czego pragnie silny odwieczny duch a co może zrobić mdłe ciało... Czasami zastanawiam się dlaczego nasza nieśmiertelna dusza aż tak bardzo chce się znęcać nad słabym i śmiertelnym ciałem... Pewnie chodzi tylko o to, że później ów ‘tępy ból’ bardzo łatwo zamienia się w ‘radość istnienia’... Kilka wyciągów, jakieś mgły, widok ze szczytu, powrót. Rudymentarna radość z rzeczy bardzo prostych: oddychanie, jedzenie, picie i spanie... Życie na instynkcie, gdzie nie istnieje wczoraj, ani jutro, jest tylko TERAZ. A właśnie teraz, zamiast rozczulać sie nad sobą, należy po prostu pociągnąć na adrenalinie, pociągnąć z ‘krzyża’..
Wracam do Colorado. Formalna sprzedaż Strasznego Dworu, podpisuje stertę papierów, podpisuje radosny wyrok na resztę mojego życia. Jest świetnie, żeby nie powiedzieć ‘ekstra’. Przeprowadzkę kończę sam, wywoże śmieci. Jest piękny sierpniowy dzień, żegnam się ze Strasznym Dworem i Black Mountain...
Nie obejrzałem się nawet. Niepotrzebne rzeczy zawiozłem na wysypisko śmieci...

Pod wierzchołkiem Huayna Potosi 6088 m, wróciłem tutaj jednak. W dalekim tle Illimanni - 6438 metrów. 
Czy naprawdę potrzebujemy aż tak dużo rzeczy w życiu? Ciągle pamietam jak podczas wyjazdu do Ekwadoru, w małym miasteczku Ibarra, zobaczyłem na głównym rynku żebraka, który leżał na ulicy w jakimś śmiesznym papierowym worku, spod przymrużonych powiek patrzył się na olśniewająco białe lodowce Cayambe. Uśmiechał się. Uznaliśmy wtedy, że być może to jest właśnie, najszczęśliwszy człowiek na świecie...

Tak jak w balladzie o ulicznym grajku Grupy Pod Budą :
‘Pod powieką własny świat.
Kto odgadnie jakich barw.
Czyje życie ponad stan,
Kto tu żebrak, a kto pan?’




View Larger Map




Wyprawa Druga:
Sentymentalna czyli Tatry (październik 2004)
‘Idę powoli w zmęczeniu
Nade mna niebo błękitne’
-Flirt z Czarną Panią – Jan Długosz
Schron pod Rysami - picie, jedzenie, spanie - rzeczy podstawowe.

W tym całym galimatiasie nagle zatęskniłem za Tatrami. Mieszkam już w nowym mieszkaniu. Pełno nierozpakowanych pudeł, ciągle czegoś szukam, ciągle sprawdzam różne pomysły jak urzadzić ten nowy kąt. Bezczelnie wykorzystuje różne znajome panie aby pomogły mi koncepcyjnie jak z pustych ścian zrobić dom. Aby nie wyglądało później, że mieszkam jak ponury samotny facet. Nad kominkiem wisi stary drewniany czekan i przygarsc hakow, znalezionych gdzieś w Tatrach pod ścianami. Pelno różnych drobiazgów, różne góry, różni ludzie. Andy, Himalaje, Tatry, Alpy, Patagonia i Colorado. Każdy przedmiot jest jak klucz, dotknięcie otwiera bramy do odległych pięknych miejsc. Dom jest mały i przytulny, dom bez ścian, moim domem jest bowiem cały świat. W każdej chwili mogę się znaleść w odległej dolinie i patrzeć na dzicz białych lodowców. W Tatry pojechałem trochę z wyrachowania, trochę z tęsknoty. Wszystko było jednak inne niż pamietam, bezproblemowe przekroczenie granicy, żadnych problemów z płaceniem złotówkami, żadnych rezerwacji w schronie przy Popradzkim Stawie. Z tego właśnie schronu wyruszałem w na Filar Ganku zimą w 86 roku, przekradliśmy się o świcie przez Wschodnie Żelazne Wrota, później trzydzieści wyciągow, dwa dni, padający śnieg, dwie śliczne Słowaczki pod Rynną Birkenmajera, biwak na ogromnej półce, obrzydliwy ‘rosół’ który uwarzyliśmy z Płochaczem, wspin następnego dnia w ciągle padającym śniegu i  moment kiedy wczołgaliśmy się  wierzchołek Ganku. Później już tylko zejście, zjazdy i powrót. Schron, piwo, dużo piwa... 
Z Gosią i Kubą na Wschodnich Żelaznych Wrotach

I po co ten szpej?
Gosia ukrywa się na Koprowym
Tatry przywitały mnie po latach,październikowym  śniegiem, włóczymy się turystycznie, schron pod Rysami, Wschodnie Żelazne Wrota i spojrzenie w zaśnieżoną czeluść Kaczej Doliny.
Spacerek przez Batyżowiecką do Ślaskiego Domu, wspomnienia wspinu na Zadnim Gierlachu, zjazdów w nocy...
Wspomnienia jakiejś dzikiej imprezy, przed upadkiem Muru, gdzie z przygodnie poznanymi Czechami, darliśmy się w tatrzańską noc: ‘Niech żyje Franciszek Józef!’
Szpej jest nieprzydatny, jakoś tak nijako mi jest. Później już tylko Kraków, pokaz slajdów w Szczecinie i jakoś do domu mnie ciągnie, choć moim domem jest cały świat...  

View Larger Map

Wyprawa Trzecia: 
Peru (czerwiec-lipiec 2005)
Lima, Cuzco, Titicaca, Juliaca, Arequipa, Nazca, Lima, Huaraz i El Tambo... czyli "Życie na Krawędzi"
W drodze z Arequipy do kanionu Colca

Nowy dom, wyjazd do Teksasu, gdzie z Heniem wspinamy sie w Austin. Troche dziwnie, duże miasto. Z autostrady zjeżdza sie się do kompleksu biurowców, parking. Przechodzi się obok śmietników, jakieś zarośla, dolina... wielowyciągowy wspin w wapieniu.... Tak, Teksas ma wiele niespodzianek..
Titicaca, wschód Słońca i Wilanoś
Arequipa - Plaza de Armas - Gosia i gołębie
Cuzco - Plaza de Armas, główny plac w starej stolicy Inków

Lima, Ogrody Japońskie, czekamy na autobus do Huaraz - od lewej: Renia, Wilanoś, Halinka, Żyjąca na Krawędzi - Kasia i ja

W San Antonio mała Wenecja, gondole, ukryte skały, swietne morskie żarcie i panienki tańczące na stolach. Jeżdze wsciekle na nartach, może za bardzo. Rozrywam sobie kolano, nawet nie wiedząc kiedy. Szybki dwudziesto minutowy zabieg u chirurga i długie powolny powrót do stanu używalności. Na pocieszenie zostaje tylko to że chirurg zrobił mi dziury w kolanie używając urządzenia do ktorego sam napisałem software w swoim czasie... To w sumie tak, jak założyć przelot i zaraz odpaść... Ufam sobie. Powoli kuśtykam w pobliskim parku, nieśmiałe wypady na rower, weekendy przed komputerem gdy caly świat wokół mnie wspina się, biega i szaleje. Na szczęście przytrafia się szczecińska wyprawa do Peru. Dołaczam jako turysta-kuśtyk. Spotykamy się w Cuzco, taras na dachu z widokiem na Plaza de Armas. Ciemna noc, dużo alkoholu i nagle Jurek oświadcza że oświadczył się Halince w Macchu Picchu... Tak, jak się oświadczać to tylko w takim miejscu, albo wcale.  Naprędce robimy listę świetnych miejsc na Ziemi gdzie będzie można się oświadczać. Nie będzie można się powtarzać, więc Macchu Picchu jest zajęte póki co. [....] Niedokończone jeszcze 10/11/2012 [...]





View Larger Map

Dopisuje, trochę, ze starych wyjazdów w kaniony Utah w 2006.

Brak komentarzy: